Zostali bezimienni, bo nikt nie spisał ich numerów i nigdy ich rodziny nie znajdą ich grobów i prochów

25 stycznia 1945 r. rozpoczęła się ewakuacja więźniów obozu Stutthof. Szacuje się, że w trasę ruszyło ponad 11 tys. osób, z których 5 tys. zmarło od mrozu oraz kul strażników. Miejsce pochówku wielu z nich wciąż pozostaje nieznane.

W styczniu 1945 r. w obawie przed zajęciem Konzentrationslager Stutthof przez Armię Czerwoną podjęto decyzję o ewakuacji. Wzięli w niej udział również przeniesieni wcześniej więźniowie z Estonii, Łotwy i Litwy. Trasę wyznaczono przez Mikoszewo, Świbno, Cedry Małe oraz Wielkie, Pruszcz Gdańsk, Kolbudy, Łapino, Niestępowo, Żukowo, Przodkowo i Pomięczyno. Marsz rozpoczął się 25 stycznia o czwartej rano. Codziennie, przez 11 dni, trasa obejmowała ok. 20 km w ok. 20-stopniowym mrozie. Więźniowie maszerowali w dziewięciu kolumnach pilnowanych przez strażników.

Eskorta każdej kolumny składała się z podoficera SS i 40 SS-manów uzbrojonych w pistolety maszynowe, granaty i dwa karabiny maszynowe. Do ich dyspozycji były także specjalnie przeszkolone psy. Przed wejściem do wioski żołnierze krzyczeli "Stutthof idzie!". Zabraniano podchodzenia do więźniów i pomocy, mimo to ludność kaszubska starała się dostać do stodół, gdzie więźniowie nocowali i poczęstować ich jedzeniem. Pomagano również tym, którym udało się zbiec.

Tak marsz wspomina jego uczestnik Wacław Mitura: - Nie mogąc nadążyć za kolumną, pozostają w tyle. Zaczynają się słaniać. Dalej iść niestety już nie mogą. Biciem i kopniakami esesmani zmuszają ich do dalszej drogi. W końcu padają. Seria z automatu kończy ich drogę życiową. Na zaśnieżonej drodze leżą broczące krwią trupy w pasiakach. Poganiana przez eskortę kolumna sunie naprzód. Na widok takiej śmierci pozostałych współwięźniów ogarnia panika. (...) Przerażone na tyłach piątki wybiegają z szeregu, pędzą kilkadziesiąt metrów do przodu, by zająć miejsce jak najdalej od tyłów. Ale słabsi, nie mogąc i tak nadążyć, pozostają w tyle. A od tyłów kolumny coraz częściej dolatują śmiercionośne strzały".

Inny były więzień, Leon Koncewicz, zapisał: "Marsz wśród śniegów i solidnego mrozu staje się coraz cięższy. Kolumna zamienia się w pochód wlekących się z głodu i słabości ludzi, obojętnych już na szczekanie psów, tylko kolby esesmańskich karabinów spadające na plecy więźniów powodują chwilowe przyspieszenie marszu lub upadek więźnia. Słabsi coraz częściej mimo pomocy koleżeńskiej zostali w tyle, a esesmani z diabelską uciechą urządzają sobie współzawodnictwo w celności strzałów uśmiercających tych, co zostali i zasłabli. Huk wystrzału oznaczał śmierć kogoś z nas - więźniów. Droga za nami zaczynała się znaczyć czerwonymi plamami na białym śniegu a ciała konających więźniów coraz częściej pozostają na tragicznym szlaku. Zostali bezimienni, bo nikt nie spisał ich numerów i nigdy ich rodziny nie znajdą ich grobów i prochów. Marsz ewakuacyjny zaczął się przeradzać w marsz śmierci".
 
pc

Chcesz być na bieząco z informacjami ze świata historii? Jesteśmy na facebooku polnocnej.tv. Szukaj nas na Twitterze oraz wyślij nam maila. 

Tagi: