Fritz Trossowski wspomnienia z dzieciństwa w Łęgowie

Marek Kozłow, Łęgowo, Fritz Trossowski, www.polnocna.tv, www.strefahistorii.pl, news, adgoogle

Wiele lat temu natrafiłem w internecie na wspomnienia Fritza Trossowskiego i … zapomniałem o nich. A szkoda, bo są to jak dotąd jedyne wspomnienia, związane z przedwojennym Łęgowem. Tłumaczenie zawiera jedynie fragmenty, gdyż całe wspomnienia zawierają długie opisy pracy na roli, i mogłyby rozgrywać się w każdym innym miejscu - wprowadza do swojego tekstu...

 

Marek Kozłow

 

Mimo silnej śnieżycy, mój brat Kurt, przyprowadził 15 grudnia 1916 roku do naszego domu położną z sąsiednich Różyn. Po około dwóch godzinach wydobyłem z siebie mój pierwszy krzyk. W ten sposób przyszedłem na świat, a było to w Łęgowie koło Gdańska, jako czwarty syn rolnika Ferdinanda Trossowskiego i jego małżonki Antoniny. Sklecona z surowego drewna kołyska, wypełniona siennikiem, na nim prześcieradło i poduszka, czekały już na mnie.

Po trzech miesiącach ochrzczono mnie w pruszczańskim kościele.

Moje dzieciństwo przebiegło bezproblemowo, dorastałem w szczęśliwym otoczeniu. Obok koni, krów, świń, gęsi, kur i gołębi moje szczególne uczucie skierowane było na dwa psy. Ten większy wabił się Nero. Jego obowiązkiem było pilnowanie naszej zagrody. Drugim był Moritz i był moim wiernym towarzyszem.

Moi trzej starsi bracia pomagali już w ciężkich pracach w gospodarstwie. Do moich zadań należały lekkie prace domowe oraz robienie zakupów. Dzięki drobnym zabiegom finansowym, często udawało mi się, na boku, zadbać drobnymi smakołykami, także o moje szczęście.

W wieku sześciu lat rozpocząłem naukę w szkole. Nasza wiejska szkoła składała się z pięciu oddziałów. Z początku - za sprawą surowego, acz poza tym sympatycznego nauczyciela – nauka przychodziła mi dość opornie. Z biegiem czasu stawałem się jednak coraz pilniejszy. Dlatego też nauczyciel zlecił mi pomaganie w nauce moim młodszym kolegom. Budynek szkolny znajdował się w idyllicznym otoczeniu, w samym środku dużego sadu. Nieraz wychodziłem do szkoły wcześniej, by jako jeden z pierwszych zebrać owoce, które spadły z drzew.

 

Gdy ukończyłem 13 lat rodzice zgłosili mnie na nauki przed bierzmowaniem, do odległego o trzy kilometry Pruszcza. Oznaczało to daleką i ciężką, szczególnie w okresie zimowym, wędrówkę, dwa razy w tygodniu. Do tego jeszcze musiałem, raz na cztery tygodnie, uczestniczyć razem z rodzicami we wspólnej mszy. Ale wtedy dojeżdżaliśmy już bryczką. Końskie podkowy, jak i cała uprząż świeciły się pełnią swojej czystości.

Po roku nauk przygotowawczych odbyło się już samo bierzmowanie. W tym samym czasie zakończyłem moją naukę w naszej wiejskiej szkole.

 

Jesienią miałem rozpocząć naukę w Miejskiej Szkole Handlowej w Gdańsku. Do tego czasu postanowiłem w pełni wykorzystać zasłużone wakacje. Od czasu do czasu pomagałem jednak pilnie rodzicom w gospodarstwie. Zaraz po wschodzie słońca wyjeżdżaliśmy na pola. Trzeba je było wzbogacić nawozami, czasami wypielić, obsiać.

 

Już od najmłodszych lat lubiłem towarzystwo. Organizowanie różnych rzeczy, a następnie wspólne zabawy sprawiały mi wiele radości. Utworzyłem na przykład podwórkową drużynę piłkarską. Naszą piłką byłą dotąd szmacianka – owinięta taśmą. Ze zrozumiałych powodów „żywot” jej był krótki. By zakupić piłkę ze skóry chodziłem od domu do domu, prosząc o wsparcie finansowe. Większość sąsiadów wykazała dalekie zrozumienie dla mojej prośby wpłacając swoje grosiki.

To, że byłem w stanie przejąc inicjatywę, wzmocniło na przyszłość moją samoocenę, a do tego napawało mnie dumą.

Gdy już znaleźliśmy się w posiadaniu wymarzonej, skórzanej piłki, spędzaliśmy na grze niezliczoną ilość czasu. Ofiarą naszego piłkarskiego zaangażowania padła też niejedna szyba w oknie. Mimo to gra nasza spotykała się z ogólna sympatią mieszkańców Łęgowa.

Największa łęgowska przyjaźń łączyła mnie z Rudolfem Wrase. Jego rodzice również prowadzili gospodarstwo rolne. Byłem tam niemal codziennym gościem. Bawiliśmy się u niego godzinami. Czasami zapraszani byli też inni koledzy i koleżanki. W ciepłe wieczory urządzaliśmy potańcówki w szklanej werandzie.

Sierpień oznaczał początek żniw. Na gospodarstwie rolnym rzadko panuje spokój i bezczynność. Jakieś zajęcie zawsze się znajdzie. Nasz wspaniały sad ciągle upominał się o swoje prawa do opieki nad nim. Ale też obdzielał nas wiśniami, czereśniami, jabłkami, gruszkami, śliwkami, malinami, porzeczkami i najróżniejszymi warzywami. Z drugiej strony doglądanie, zrywanie było jednym z moich obowiązków. Mama jednak nie zapominała pochwalić mnie za tę często ciężką pracę.

W gorące letnie dni kąpaliśmy się w rzece, która płynęła wzdłuż naszej wioski. W naszych fantazjach stawała się ona wielkim morzem. Leżąc w trawie na plecach obserwowaliśmy komary, tańczące ponad szklanym lustrem wody.

 

Nasza klasa liczyła 28 dzieci. Było nas 8 chłopców i 20 dziewcząt w wieku 14-15 lat. Mój szkolny dzień rozpoczynał się dzwonieniem budzika o godz. 6. Mimo obfitego śniadania mama dawała mi na drogę cztery bogato obłożone kanapki. Pieszo udawałem się do położonej dwa i pół kilometra dalej stacji kolejowej w Cieplewie. Znane mi z moich szkolnych czasów dzieci chodziły do różnych szkół w całym Gdańsku. Dojeżdżaliśmy tym samym pociągiem. Ten z nas, który chodził już jakąś dziewczyną, która do tego dojeżdżała tym samy pociągiem, wykorzystywał czas jazdy na przytulanki. Inni zajmowali się odrabianiem prac domowych. Z Cieplewa do Gdańska mieliśmy, jak by nie było, 13 kilometrów, więc można było ten czas spożytkować na różne przyjemne sposoby. Kolej należała do Polaków. Koniec lekcji miałem o 13, i dopiero około 15 wracałem do mojego rodzinnego domu.

 

U mojej ciotki, która w Łęgowie prowadziła agencję pocztową, mogłem w spokoju odrabiać moje zadania szkolne. Moi rodzice i bracia byli stale w polu przy żniwach oraz załatwiali wszelkie inne sprawy, związane z gospodarstwem. Gdy już odrobiłem moje prace domowe do szkoły, pomagałem im. Na przykład wczesną jesienią przy zbieraniu siana. Podczas przerw miałem okazję przyglądać się zającom polnym i królikom, które akurat dbały o swoją higienę. Wieczorami, zanim opuszczaliśmy nasze pola, z lasu wychodziły czasami sarny.

 

We wrześniu był czas kopania torfu, wszystko własnymi rękami. Torf stanowił dla nas w zimie cenny materiał na opał. Po kopaniu torfu przychodziła kolej na buraki i wykopki późnych gatunków ziemniaków. Buraki musieliśmy wyciągać rękami. Nożem odcinało się liście i rzucało na kopiec. Jeden z braci ładował je ja skrzynie i wiózł do naszej zagrody.

 

Dużą część naszych zbiorów, a także pewną ilość bydła sprzedawaliśmy. Przychody ze sprzedaży stanowiły źródło naszego utrzymania. Oczywiście po odprowadzeniu, niechętnym, podatków. W roku 1932 jedno jajo kosztowało 4 fenigi!. Ubój przeprowadzaliśmy we własnym zakresie. Matka wyrabiała wędliny, które wędziła razem z dużymi kawałami szynki we własnej wędzarni.

 

Chętnie myślę o świętach Bożego Narodzenia w naszym domu. Co za moc przygotowań, i jakie nasze pilne zaangażowanie! Pracowałem z matką dosłownie ręka w rękę. Piekliśmy dziesięć do piętnastu różnych ciast; różne z kruszonką, śliwką, serniki, cytrynowe itp. Moim głównym zadaniem było kręcenie ciasta. Robiłem to godzinami. W zamian … aromatyczny, odurzający zapach z piekarnika. Niepowtarzalny!

 

Ledwo zdążyliśmy pożegnać święta, a już rozpoczynały się przygotowania do nocy sylwestrowej! Na Sylwestra gościliśmy najczęściej trzy do czterech zaprzyjaźnionych rodzin. Każdy z gości dostawał kolorowe nakrycie głowy. Przy muzyce z gramofonu tańczyło się do następnego ranka.

 

Po ukończeniu handlówki, z końcem września 1933 roku, otrzymałem miejsce czeladnicze w firmie spożywczo-hurtowej Carl Voigt w Gdańsku. Znajdowała się ona nad Motławą, przy Targu Rybnym. Firma zatrudniała czterdzieści pięć osób. Zaopatrywaliśmy małych kupców w mieście i na terenach wiejskich. Odbywało się to przy użyciu wozów konnych i dwóch samochodów ciężarowych. U samego szefa zakwaterowanych było czterech pracowników oraz sześciu (wraz ze mną) czeladników. W ciągu trzech następnych lat nie otrzymywałem żadnego wynagrodzenia, za to kwaterunek i wyżywienie. Z resztą codzienne dojazdy z i do domu byłyby dla mnie zbyt uciążliwe i czasochłonne.

My czeladnicy, dzieliliśmy jeden pokój. Pobudka była o szóstej. Śniadanie o wpół do siódmej. Za utrzymywanie porządku odpowiadała młoda gosposia.

 

Oprócz kształcenia zawodowego, po pracy ciągnęło mnie bardzo do aktywności sportowej. I w ten sposób zapisałem się do klubu piłkarskiego „Preußen-Danzig“ na pozycji lewego skrzydłowego. Z biegiem czasu stałem się na tyle dobrym zawodnikiem, że wybrano mnie nawet do reprezentacji miasta. Pękałem z dumy, gdy w meczu reprezentacji udało mi się strzelić bramkę, a jeszcze bardziej, gdy przeczytałem swoje nazwisko w gazecie. Wtedy nie było jeszcze sportu zawodowego. Byliśmy czystymi amatorami z dużą dozą ideałów!

Artykuł ukazał się także w najnowszym numerze kwartalnika "Neony Tożsamość".

(Red.) Marek Kozłow, fot. Fotopolska

Chcesz być na bieząco z informacjami ze świata historii? Jesteśmy na facebooku polnocnej.tv. Szukaj nas na Twitterze oraz wyślij nam maila. 

Tagi: