35 lat po Sierpniu na terenie stoczni znowu trwa walka. Tym razem stawką jest nie upadek „komuny”, ale rozwój Gdańska i ewentualne odszkodowania dla właścicieli znajdujących się tam działek, które mogą wynieść co najmniej 300 mln zł.
Spór dotyczy przeszłości, teraźniejszości, a przede wszystkim przyszłości tego miejsca: po jakiej dzielnicy będą chodzić za kilkadziesiąt lat turyści i mieszkańcy? Czy głównie pośród nowoczesnych biurowców, czy też reliktów stoczni sięgających XIX wieku? Władze Gdańska widzą to tak: albo ten teren stanie się 120-hektarowym muzeum – a tego miasto nie chce – albo powstanie tu nowoczesna dzielnica mieszkaniowo-usługowa z zachowaniem zabytkowych pozostałości po stoczni.
Spór dotyczy także nazwy miejsca. Prezydent Gdańska Paweł Adamowicz chciałby Młodego Miasta – pełnego energii, życia, nowoczesności. Wbrew pozorom nazwa jest zakorzeniona w historii, bowiem Młode Miasto istniało w średniowiecznym Gdańsku.
Tymczasem eksperci od konserwacji i ochrony zabytków widzą tu raczej teren zwany Stocznią Solidarności – gdzie dba się o stare hale, dźwigi, zwrotnice, a jeśli już buduje, to z uwzględnieniem historycznych miejsc, budynków, panoram i nazw ulic, jakie znajdowały się w zakładzie.
Czy możliwy jest kompromis, czyli stworzenie nowoczesnej i przynoszącej miastu dochód dzielnicy, wpisanej jednak w krajobraz starych dźwigów i budynków? Teoretycznie tak.
– Na Zachodzie, także w Niemczech, jest dużo terenów poprzemysłowych, ale zainteresowanie inwestorów dotyczy głównie tych miejsc, które mają jakąś wyjątkową historię – mówi Basil Kerski, dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności. – Elementy dawnej zabudowy fabrycznej łączone są tam z nowoczesnym budownictwem. Jest nawet moda na mieszkanie w takich dzielnicach, z czego inwestorzy mogą się tylko cieszyć. W Gdańsku też warto tego spróbować, bo przecież teren, jaki został po stoczni, to część historii, którą zna cały świat.
Trudno powiedzieć, czy takie podejście do tematu jest w Polsce w ogóle możliwe. Konflikt dotyczy nie tylko pozostałości pochylni K2, ale też każdego opustoszałego budynku, rdzewiejących torów kolejowych, zwrotnic, lamp i starych stoczniowych urządzeń. Ba, zdaniem konserwatorów, opieką otoczyć należy nawet ogródki i klomby założone przy wydziałach przez byłe pracownice stoczni.
– Nie ma zgody na taki skansen! – mówi prezydent miasta Paweł Adamowicz.
Inwestorzy: skończymy w sądzie!
Chęć zbudowania nowoczesnej dzielnicy nie zwolniła władz miasta z poczucia odpowiedzialności za postoczniowe tereny. Magistrat chciał sprecyzować, które konkretnie zabytki chronić i w jaki sposób. Możliwych wariantów było kilka: zrobienie w tym miejscu parku kultury, pomnika kultury, wpisanie poszczególnych obszarów do rejestru zabytków. Urząd Miejski zlecił więc kilka miesięcy temu specjale studium, które dla Gdańska wykonał polski odział ICOMOS (Międzynarodowa Rada Ochrony Zabytków i Miejsc Historycznych). Jest to instytucja o niekwestionowanym autorytecie – jej opinie i ekspertyzy są praktycznie nie do podważenia.
Ogłoszone właśnie przez ekspertów z ICOMOS studium na temat terenów postoczniowych wywołało alarm w gdańskim magistracie. Są tam pomysły, których miejscy planiści nie mogli się spodziewać. Konserwatorzy zabytków chcą między innymi odbudowania zburzonej już stołówki, która obok Sali BHP była jednym z centrów strajkowego życia latem 1980 roku. Sugerują też, że nowa zabudowa nie powinna być wyższa od budynków historycznych (30 metrów), by chronić krajobraz. Zalecają, by wpisać do rejestru zabytków kilkadziesiąt budynków, zadbać o pozostałości po pochylni, ocalić torowiska. No i wreszcie: zmienić nazwę powstającej dzielnicy z „Młode Miasto” na „Stocznia Solidarności”.
– To ideologizowanie nazwy – denerwuje się Paweł Adamowicz.
Akurat nazwa to najmniejszy problem. Władze martwią się najbardziej tym, że nowe wytyczne pociągną za sobą potrzebę zmiany już istniejącego planu zagospodarowania przestrzennego z 2004 roku. Stare plany trzeba będzie wyrzucić do kosza. Jeśli ktoś z inwestorów-właścicieli planował tam np. budowę obiektów wyższych niż 30 metrów, a zgodnie z nowymi warunkami nie będzie mógł go już postawić, to może się to skończyć żądaniami wielomilionowych odszkodowań od skarbu państwa i miasta.
– A przecież polski, w tym gdański, podatnik ma już na głowie kopalnie – dodaje Paweł Adamowicz.
Rzeczywiście, inwestorzy, z którymi rozmawialiśmy, nie ukrywali zdziwienia dokumentem ICOMOS. Jeden z nich powiedział nam anonimowo: – Z perspektywy inwestorów, czyli właścicieli tych terenów, to wszystko wygląda niepoważnie. Kupiliśmy te grunty po uważnym przeczytaniu miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. To jedyny akt prawny, jaki nas wciąż obowiązuje. Teraz nie czas na kolejne społeczne konsultacje. My naprawdę nie musimy już uczestniczyć w tych debatach. Jeśli powstanie nowy plan zagospodarowania przestrzennego, w którym priorytetem będzie ochrona konserwatorska, co uniemożliwi nam budowanie na tym terenie, tego, co planowaliśmy, to miasto i skarb państwa ugrzęzną na lata w sądach, bo wystąpimy o duże odszkodowania.
– Nie zależy wam na ochronie tych zabytków? – pytam.
– Szanujemy dziedzictwo „Solidarności”, ale proponujemy zachowanie rozsądku. Jaki sens ma ochrona budynku, który postawiono w latach 70. z płyt betonowych? Albo ochrona większości rdzewiejących urządzeń. Przecież to absurd! – mówi nasz rozmówca.
Tomasz Sowiński, prezes zarządu Synergii 99, czyli jednego z inwestorów na tym terenie, na spotkaniu z konserwatorami zabytków z ICOMOS szydził: – Może dla was, panowie, najlepszą formą ochrony zabytków na tym terenie byłoby po prostu przywrócenie tu stoczni?
Nikt nie chce pod własnym nazwiskiem mówić o wysokości ewentualnych odszkodowań, jakie trzeba będzie wypłacić właścicielom postoczniowych terenów. Po prostu nie da się na razie policzyć, można tylko z grubsza szacować.
– Co najmniej 300 milionów – mówią pracownicy Wydziału Urbanistyki, Architektury i Ochrony Zabytków Urzędu Miejskiego w Gdańsku.
– Nasze roszczenia będą adekwatne do strat – zapewnia jeden inwestorów.
Lepiej zachować dźwigi
Co na to eksperci, którzy wykonali studium? Jednym z nich jest gdańszczanin Tomasz Błyskosz, na co dzień szef lokalnego oddziału Narodowego Instytutu Dziedzictwa.
– Dlaczego chcecie to miejsce zamienić w skansen? – pytam.
– „Skansen” to chwytliwe medialnie hasło używane przez polityków – mówi Błyskosz. – My przecież nie chcemy zamieniać tego terenu w skansen; chcemy, żeby współczesne budynki zostały umiejętnie wpisane w tkankę historyczną. Nie chodzi nam o to, żeby zostawić trawę tam, gdzie była trawa za Lecha Wałęsy. Nie postulujemy też odbudowy Acetylenowni. Ale w Gdańsku panuje dziwna schizofrenia: z jednej strony wszyscy powołują się na „Solidarność”, są z niej dumni, ale jednocześnie miejsc związanych z narodzinami „Solidarności” jest w mieście coraz mniej. Całe szczęście, że wcześniej do rejestru zabytków została wpisana brama numer 2, bo może dziś i jej by nie było. Po co chronić taki kawał żelastwa, prawda?
– Ale w tej chęci ochrony dziedzictwa stoczni i „Solidarności” być może idziecie za daleko – mówię. – Torowiska, lampy, nawet ogródki przywydziałowe? Nie będzie można zaraz niczego tam tknąć!
– Można powiedzieć, że jeden pachołek cumowniczy to nic takiego i należy go wyrzucić, ale już ich rząd przy nabrzeżu buduje klimat miejsca – odpowiada Błyskosz. – Chcemy zachować właśnie ten klimat, poprzez zostawienie takich pachołków cumowniczych, torowisk po kolei międzywydziałowej, lamp. Inwestora zostawienie takiego pachołka w nowym bruku niewiele będzie kosztowało, a pozwoli ocalić unikatowy charakter tego miejsca, dzięki czemu ludzie będą chcieli tu przychodzić. W Londynie w dzielnicy Dockland zniszczono stare dźwigi, a potem stawiano ich nędzne makiety. W Gdańsku lepiej tego uniknąć.
– Chcecie nawet odbudowania stołówki, bo kiedyś była używana przez strajkujących. Może jednak w grę powinien wchodzić nie tylko sentyment, ale też rachunek ekonomiczny? – pytam.
– Decyduje chęć zachowania tła, które ludzie pamiętają z tamtych lat – mówi Błyskosz. – Jeśli tuż za bramą nr 2 będzie widok tylko na nowe potężne centrum handlowe, to czegoś w tym miejscu zabraknie. Zgoda, niech będzie centrum handlowe, ale na pierwszym planie niech stanie odbudowany budynek gabarytowo odpowiadający stołówce. Niech wejście na teren stoczni przypomina to z doniesień medialnych, które w 1980 roku zobaczył cały świat: ludzie kojarzą tamte zdjęcia, tamte czasy. Niech przyjeżdżają do miejsca, które będzie przypominało tamto.
Czy będzie tu disneyland?
Wszystko wskazuje na to, że walka o zmianę planów miasta i inwestorów wobec stoczni wchodzi w nową, decydującą fazę.
– Powiedzmy sobie otwarcie: chcemy uratować charakter tego miejsca – przyznaje Błyskosz.
Na pytanie, czy jest nie za późno, skoro plan zagospodarowania istnieje od 11 lat, Błyskosz protestuje.
– Trzeba podjąć męskie decyzje. To miara naszej odpowiedzialności za stocznię, która istnieje w świadomości całego świata. Jesteśmy mądrzejsi o 10 przespanych lat, dorastaliśmy powoli do zrozumienia wartości miejsca dla nowych pokoleń. Inwestorzy nie muszą miasta od razu straszyć sądem, może lepiej ponownie usiąść przy stole? Czyszczenie terenu ze wszystkiego, zostawienie ugoru, wcale nie musi się właścicielom tego terenu opłacać. Może właśnie postoczniowe relikty podniosą wartość tych gruntów?
Jedną z osób, która od lat zabiega o zaprzestanie dewastacji terenów postoczniowych, jest Aneta Szyłak, kuratorka sztuki, dyrektorka artystyczna Festiwalu Alternativa i pełnomocniczka dyrektora Muzeum Narodowego w Gdańsku do spraw założenia w mieście Muzeum Sztuki Współczesnej. Szyłak nie jest specjalnie zadowolona ze studium ICOMOS.
– Dokument w dużej mierze zbiera wiedzę, jaką już mieliśmy, ale poza usztywnieniem stanowiska nie mówi nic nowego – mówi Szyłak. – Twórcy studium dosyć ortodoksyjnie skupiają się na aspekcie konserwatorskim, zapominając o innych. Dokument jest odseparowany od kompleksowego myślenia o mieście. Rozumiem koncentrowanie się na kwestiach dziedzictwa, a nawet sentymentu, bo sporo już w stoczni zostało, niestety, zniszczone w wyniku wieloletnich zaniedbań i niedopatrzeń. Niedopatrzeń konserwatorskich dodajmy, z czasów, gdy można jeszcze było obszar stoczni skutecznie chronić.
Zdaniem Szyłak, dziś konserwatorzy chcą w zamian narzucać tym terenom nowe upolitycznione nazwy, odwołując się do niematerialnego dziedzictwa tych terenów. Tymczasem warto zapytać, dlaczego całe środowisko konserwatorskie wykazało daleko idącą bierność w latach 90. i na etapie formułowania planu zagospodarowania przestrzennego kilkanaście lat temu.
– Teraz trzeba myśleć funkcjonalnie: potrzebne jest nam studium przygotowane przez zespół urbanistów, architektów, konserwatorów, animatorów społecznych i artystów – przekonuje Szyłak. – Takie studium pokaże, jak teren Młodego Miasta skleić z innymi nadwodnymi dzielnicami, żeby został nowoczesną dzielnicą uwzględniającą historyczną zabudowę stoczni w takim stopniu, jaki jest możliwy. Inaczej powstanie tu postoczniowy disneyland, a miasto przez dekady nie wygrzebie się z odszkodowań. Trzeba myśleć kompleksowo, miastotwórczo. Nie paraliżować rozwoju, tylko go umożliwiać. I robić to w stałym dialogu z właścicielami terenów, bo bez niewyobrażalnych konsekwencji finansowych dla nas wszystkich nie da się tego zrobić pod przymusem.
Współczucie i odpowiedzialność
Przyszłość stoczni będzie teraz zależała od decyzji wojewódzkiego konserwatora zabytków Dariusza Chmielewskiego. To on podejmie ewentualne decyzje o wpisie kolejnych budynków czy obszarów na tym terenie do rejestru zabytków, co pozwoli na ich ocalenie, ale może prowadzić do zmiany planu zagospodarowania. To Chmielewskiemu prezydent Adamowicz przekazał studium ICOMOS ze słowami: – Współczuję, bo będzie z tym dużo roboty.
Chmielewski pytany przez nas o jego plany wobec tego miejsca powiedział, że musi dopiero zapoznać się ze studium i wtedy podejmie decyzje.
Prezydent Adamowicz: – Przypominam, że poza aspektem historycznym są interesy inwestorów. Oczywiście oni muszą mieć więcej wrażliwości na dziedzictwo przemysłowe, ale musi też być odwrotnie: konserwatorzy zabytków muszą wykazać zrozumienie dla interesów właścicieli. Musimy się dogadać.
/ Sebastian Łupak www.gdansk.pl