Dobry, zły i brzydki. Czyli rzecz o zbrodni sprzed 77 lat

Zbrodnia Jaroszewska zazwyczaj nie jest przypominana wśród martyrologii cierpień pod jarzmem niemieckiej III Rzeszy. Jest ona jednak niezwykle ciekawą opowieścią o nienawiści, która w ludziach wywoływała inna nacja sąsiada, o byciu przyzwoitym w historii i dwóch kuzynach - dobrym i złym.

Zły

Jaroszewy to niewielka wieś w gminie Skarszewy w województwie pomorskim. Znana jest szczególnie archeologom - w pobliżu pod koniec XIX wieku odkryto 7 cmentarzysk kultury wschodniopomorskiej (VII-II w. p.n.e.). Jako wieś Jaroszewy niespecjalnie zapisały się w historii - od 1198 roku przez sześć stuleci należały do zakonu cystersów - głównie z tego powodu aż do wybuchu II wojny światowej dominowali w niej katolicy, którzy w większości identyfikowali się z Polską. 

Wydarzenia września 1939 roku tragicznie ukarały za wybór część mieszkańców. Niemieccy sąsiedzi z dnia na dzień stali się fanatycznymi nazistami - wywieszali w oknach czerwone flagi ze swastykami. 5 września żołnierze Wehrmachtu zostali przywitani przez nich gromkimi brawami przy milczącej zadumie polskich mieszkańców. Wiadomo było, że na początek Niemcy wezmą się za zaangażowanych w sprawy polskie - działaczy polonijnych, księży, nauczycieli, samorządowców. 

Akty terroru w Jaroszewach nie był jednak domeną niemieckiego wojska, lecz sąsiadów, którzy jeszcze niedawno witali się ukłonem. Oddziały Selbschutzu i SS, będącej wtedy przybudówką partii rozpoczęły swoje działanie zaraz po wkroczeniu Wehrmachtu. Tak wspominała Wanda Pilch z Jaroszew: "5 września 1939 roku do naszego domu przyszło sześciu Niemców z Selbschutzu pytając o mojego brata (...) Później wieczorem brat wrócił. Był cały zakrwawiony. Okazało się, że u gospodarza Gdańca spotkał go Niemiec Kurth Truhn. To on tak urządził Józefa. Po dwóch dniach przyszli do nas Otto Rebischke i Fritz Golembiowski. Był z nimi jakiś Niemiec. Zmusili brata by wyszedł z nimi do ogrodu, gdzie tłukli go drewnianymi pałkami po głowie. Zbitemu do nieprzytomności przebili jeszcze twarz bagnetem. Całego we krwi pobitego i rannego pozostawili pod płotem."

W okresie września-października miejscowi Niemcy sporzadzili listę proskrypcyjną. Do miejscowej szkoły zostało "zaproszonych" 39 mężczyzn w wieku od 18 do 70 lat. "Zebranie" trwało godzinę i nie wiadomo co sie na nim działo. Na podwórze przyjechało w tym czasie 30 członków SS i SA. Dowodził nimi Günther Modrow, właściciel pobliskiego majątku. Był on okupacyjnym starostą i kierownikiem powiatowej organizacji NSDAP w Kościerzynie. Karierę otworzyła mu fanatyczna misja tępienia polskości i nienawiść do Polaków. To on dowodził późniejszą egzekucją, w której w lesie zamordowano wszystkich 39 Polaków. By ukryć miejsce straceń Niemcy popędzili kolumnę w głąb, dół zasypali i przykryli ściółką. Przez następne tygodnie wejścia do lasu strzegli żandarmi. 

Był jednak przypdadkowy świadek - 15 letni pastuch leśniczego, który z drzewa oglądał sceny. Jak wspominał przed rostrzelaniem usłyszał donośnny głos Leona Justki: "Erich daruj mi życie, przecież byliśmy kolegami."

Brzydki

O zbrodni pozornie zapomniano - pozostałych Polaków przeniesiono do Generalnego Gubernatorstwa, zaś w ich miejsce sprowadzono bałtyckich Niemców. Dopiero w 1943 roku Władysław Wysiecki pije wódkę ze służącym w wojsku Reichardem Bartzem. Ten mu wyjawia swój sekret, którego gożko żałuje. Wspomniał też o zachowaniu Friedricha Bohlke, który skakał z radości i dobijał kolbą straconych. 

Wtedy w Skarszewach zaczyna rządy "brzydki" Niemiec - Robert Engler Modrow, kuzyn "złego" Ernsta. Co prawda są dowody, że reszcie i piwni­cach sądu torturowano i katowano Polaków, jednak nie była to do końca jurysdykcja burmistrza Skarszew. Jego postać - nie był uważany za fanatycznego nazistę - wymaga dalszych badań. 

Dobry

Początek 1945 roku to dla Skarszew i okolic wyzwolenie i Armia Czerwona, która w wielu przypadkach zachowywała się zupełnie nie jak przyjaciel. Odkopano część zwłok w dołach (część prawdopodobnie spalili Niemcy w obawie przed wykryciem zbrodni) i rozpoczęto badanie mordu w Jaroszewie. Zanim jednak Armia Czerwona wkroczyła do miasta Werner Modrow z Modrowa zastrzelił żonę, syna i siebie. Ten "dobry" Niemiec był przeciwny nazistom - uważany był za starego dobrego junkra. Jego żona pomagała matkom z okolicznych wsi, zaś sam Modrow pewnego razu sprowadził z Niemiec kopaczkę wirnikową, zademonstrował jak działa, po czym schował ją i nigdy nie użył, gdyż wtedy straciłoby pracę kilka osób. Maszyna wykonywałaby pracę za nich i byliby już niepotrzebni. Zabezpieczał również swoich pracowników na okres zimy, przydzielając im deputat żywnościowy i opałowy. Nie miał jednak szans na zachowanie majątku i wybrał samobójczą śmierć.

Ten sam rodzaj ucieczki wybrał też jego kuzyn, Gunther Mo­drow z Bączka, który popełnił samobójstwo w RFN w 1958 roku - nigdy nie skazany za zbrodnie przeciwko narodowi Polskiemu. Samo Modrowo zaś w akcie kary 13 lutego 1950 zmieniło nazwę na "brzydką" Bolesławowo. Celem tego działania było uczczenie Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, I sekretarza KC PZPR Bolesława Bieruta.

Po rodzie Modrow pozostały dwa dworki - w jednym mieści się szkoła, zaś drugi należy do prywatnego właściciela. Teraz tylko one i dokumenty są świadkami zniknięcia tej rodziny z losów Pomorza.

Piotr Celej

 

Chcesz być na bieząco z informacjami ze świata historii? Jesteśmy na facebooku polnocnej.tv. Szukaj nas na Twitterze oraz wyślij nam maila. 

Tagi: